Moim 1 koniem był ... koń na biegunach xD
Od dziecięcych lat już miałam pociąg do tych zwierząt. Ale ciągle słyszałam kategoryczne "nie" dla jazdy konnej. Zawsze mi mówiono, że to bardzo niebezpieczne i że nie będę jeździć "na konie".
W końcu ojciec się przełamał i podczas wakacji w Dźwiżynie tato zabrał mnie do maleńkiej szkółki jeździeckiej. Miałam wtedy 13 lat.
Moją pierwszą miłością stała się gniada 10 letnia klacz Litwa, którą potem mieliśmy kupić, ale ojciec się rozmyślił.
Jeździłam do tej szkółki co roku podczas rodzinnych wakacji. Litwa - 1 stęp, kłus, galop, upadek, teren. Wszystko to było z nią związane.
Konie w końcu posprzedawali, a szkółkę zlikwidowali. Został po niej piach.
Długo szukałam swojego miejsca na ziemi. Dniami i nocami siedziałam na internecie w poszukiwaniu stajni ze szkółką w pobliżu Poznania.
Padło na "Mustanga". Dużo wzlotów i upadków. Kolejna sprzedaż ukochanego konia Karino. Został mi przydzielony koń, którego początkowo nieznosiłam. Był powolny, leniwy, uparty, okropny! kasztanowaty! Nie lubiłam tej maści.
Ale nie miałam wyboru. Mimo, że każda jazda kończyła się płaczem z czasem pokochałam tego zwierzaka jak nikogo na świecie!
Przez pół roku nie siedziałam na innym koniu. Liczył się tylko Kasztan 🙂
24 grudnia 2006 tata zrobił mi ogromną niespodziankę i wydzierżawił mi Kasztana 🙂 Był tylko do mojej dyspozycji. To były najlepsze 3 miesiące mojego życia.
Był zepsuty, nie reagował na łydkę, lenił się, nie przechodził nawet czysto przed drągi, potykał się. Nigdy nie chodził na lonży ani nie skakał. Po 3 miesięcznej dzierżawie koń skakał pode mną nawet 60 cm.
To był dla mnie ogromny sukces zwłaszcza, że byłam osobą bardzo początkującą.
Niestety sielanka się skończyła. Pewnego dnia przyjechałam do stajni a konia nie było. Został sprzedany. Do teraz nie wiem gdzie się znajduje.
Długo nie mogłam dojść do siebie.
Szukałam pocieszenia, jeździłam od stajni do stajni, próbując znów znaleść swoje miejsce na ziemi, bo wiedziałam, że moje noga w "Mustangu" juz nie postanie.
Stało się tak, że nie jeździłam rok.
Cały rok 2008 był dla mnie bardzo przełomowy. We wakacje znowu naszlo mnie na konie... Roznosiło mnie... znowu zaczełam jeździć po stajniach szukając trenera, który by mnie uczył. Niestety z marnym skutkiem.
Pewnego sierpniowego dnia znalazłam ogłoszenie na allegro o sprzedaży koni.
Wiedziałam, że ojciec napewno będzie na nie... że odmówi mi jak zawsze. Okazało się, że konie znajdują się niedaleko domu mojej babci. Z miasta skąd pochodzi mój ojciec. Co za tym idzie jest czesto w tych rejonach 🙂 A wiedziałam, że tylko w taki sposób mogę kiedykolwiek jechać chociaż popatrzeć na konia. Ojciec zawsze mi powtarzał, że nie pojedzie po konia na 2 koniec Polski.
I udało się. Wsiadłam z ojcem w samochód i po drodze wpadliśmy obejrzeć konie.
Miałam już upatrzoną jedną klacz z aukcji, ale nie wykluczałam innych koni.
Zawsze marzył mi się kasztanowaty wałach.. taki jakim był Kasztan 🙂 Nigdy nie chciałam klaczy.. a już w ogóle gniadej 🙂
Znaleźliśmy chatkę, zgadaliśmy się z facetem i zaprowadził nas na łąkę.
Miał kiedyś hodowle, miał 40 koni, ale zostało mu pare sztuk bo wyprzedaje. Inwestuje teraz w bydło. Minelismy pare sztuk jakis dziwnych krów i doszliśmy do małego stadka.
Staneliśmy i pierwsza podeszła do mnie ona. Promena. "Tato to ta..." poznałam ją ze zdjęcia. Piękna, duża, z bystrym oczkiem, odmianą na czole i jabłuszkami na brzuchu.
Pierwsza zaciekawiona podeszła obwąchała i poszła. Długo stojąc i oglądając coraz bardziej się w niej zakochiwałam.
Ojciec powiedział, że się zastanowi i da znak przez telefon.
Nie muszę chyba mówić co ja robiłam, żeby go namówić xD Nie prosiłam a jęczałam...
W każdym bądź razie zadzwonił i zarezerwował ją.
Było dużo wątpliwości. Klacz młoda 3 letnia, nieujeżdżona. Ja mało doświadczona. Ale wiedziałam, że jak nie ta to żadna. "Dam radę" powiedziałam sobie i tydzień później przyjechaliśmy na miejsce z przyczepą.
Podpisanie umowy, odebranie paszportu i już klaczucha nasza.
I tak 10 września 2008 stałam się szczęśliwą posiadaczką Promeny 🙂
Facet zagonił wszystkie konie do szopy. Konie stały 24 h na łące, a do "biegalni" szopy z wanna naśrodku gdzie wszystkie chodziły luźno wchodziły tylko na zimę. Ojciec podjechał tyłem do wejścia i w 5 osób wpychaliśmy kobyłkę do przyczepy. Około 40 minut nam to zajęło. Kobyła zerwała kantar i była strasznie wystraszona. A ja nie mniej.
Droga 50 km zajęła nam ponad 2 h. Godziny szczytu, Poznań, główna droga na Wrocław... straszne korki.
Ale to nie było najgorsze.
Moje "dam rade" przeszło w "nie nadaje się do tego".
Zajechaliśmy na miejsce. Kobyła ładnie wyszła z trajlera, ale 1. nie chciała wejść do stajni. Pech chciał, że konie były na pastwisku i stajnia była pusta. Bała się. Nowe miejsce, nie ma koni, stres podróżą, zabrana od stada od matki, od brata, od ciotek.
Po kilku próbach weszła. Boks był dla niej już przygotowany. Problem był w tym, że nie znała słowa boks. Nigdy czegoś takiego nie widziała. Nigdy w czyms takim nie była. Stała przed nim 40 minut i nie chciała wejść. Zapchaliśmy ją lonżą.
Nie chciała jeść siana, jabłek. Nie wiedziała co to marchew, cukier czy końskie przysmaki. (Po kilku dniach zaczeła jeść jabłka. Marchew po miesiącu jak się przekonała)
Wykończona pojechałam do domu myśląc co będzie jutro.
Nazajutrz zadowolona wjechałam do stajni.
Patrze... kobyła stoi w innym boksie (ogierowym - za kratami). Przy boksie właścicielka stajni z nieciekawą miną.
Serce zaczeło walić mi jak szalone.
Promena wyskoczyła z boksu. Zobaczyłam tylko jak stoi wystraszona w kącie. Poobdzierana klatka piersiowa, bąbel w miejscu popręgu, głęboka rana na udzie, rana na pęcinie.
Byłam załamana. Kobyła nie chciała wyjść z boksu. Dopiero za 2 podejściem postanowiła wyjść. Długo obmywałam rany i ją uspokajałam. Stwierdziłam, że musi minąć czas aż się zaklimatyzuje. Najważniejsze było dla mnie to, że nie kulała.
Niektórzy miewają kryzysy po roku, dwóch latach, trzech... mój nastąpił już 1 dzień po zakupie.
Wezwałam weterynarza i naszczęście okazało się, że dobrze się skończyło i że będzie okej.
Rany się szybko zagoiły, martwił mnie tylko ten bąbel w miejscu popręgu. Smarowałam go 3 rodzajami maści codziennie. Był miękki, zrobił się twady.
Na szczęscie teraz już nie ma po nim śladu 🙂
I tak mineły pierwsze jej dwa tygodnie. Na smarowaniu i spreyowaniu ran.
Potem zaczęłam wypuszczać ją na lonżownik. Zakumplowała się z wałaszkiem - sąsiadem. Młodszym od niej.
Zaczęła się uczyć od niego, że to wszystko co robimy wokół niej nie jest straszne.
Z czasem zaczeła dostawać owies 🙂 Najpierw po garstce, potem więcej.
Pierwsze podnoszenie nóg, pierwsze założenie czapraka na grzbiet. Uczenie wiazania przy boksie i chodzenia na kantarze.
O niczym więcej nie śniłam. Obserwowałam z dnia na dzień, jak Promena zaczyna mi ufać. Bała się człowieka, a z czasem sama do niego już podchodziła.
Nie pozwalała dotykać sobie uszu. A teraz sama schyla głowę do zakładania kantara i nie zadziera głowy jak dotykam uszu.
Wiadomo czasem jeszcze ma swoje odchyły🙂 jak to młody koń🙂
Z pomocą zjawił się treniro. Karol zaczął przyjezdzać trenować kilka osób ze stajni. Okazało się ze był rok czy tam dwa we Francji i zajeżdżał młode konie. Odwalił kawał dobrej roboty za mnie 🙂 I tym samym spadł mi z nieba i uratował tyłek.
Kobyłka jest teraz nie do poznania. Uwielbia się tulić, pochłania wszelkie smakołyki w mgnieniu oka, chodzi koło człowieka bez trzymania jej.
Przyjęła siodło, wędzidło, jeźdźca.
I choć jeszcze wiele pracy przed nami to kocham ją i nie wyobrażam sobie już życia bez niej.
I wiem, że jednak dam rade 😉 Nabrałam troche doświadczenia. Kobyła jest pod ciągłym okiem Karola. Ja się bacznie przyglądam ich pracy i wiem... że już wszystko się ułoży.
Najgorsze mamy za sobą.
Przepraszam, że tak długo 🙂
Aż mi się łezka w oku zakręciła jak sobie to wszystko przypomniałam.
Październik 2008
W pamiętny dzień co rozwaliła lonżownik i chciała polecieć za stadem na łąkę.
I zdjęcia z dzisiaj. 10.01.2009
Pozdrawiam 😅